poniedziałek, 22 czerwca 2009

Wódka święcona

 Arcykapłan Medard cofnął ręce poza zasięg gości. Z jakichś przyczyn miał wrażenie, że wszelkie części ciała, które znajdą się w tym momencie nad biurkiem, zostaną odcięte. A on potrzebował swoich dłoni. Jak mógłby bez nich odprawić wieczorne nabożeństwo?
 ¬- Hmm... Czy moglibyśmy to jeszcze przedyskutować? - zaproponował nieśmiało.
 - Raczej nie - oświadczył stanowczo Maragoth. - Albo zgodzisz się na nasze warunki, albo radź sobie sam.
 Problem był poważny. Wampiry. Zakon Rubinowego Serca nigdy nie przewidywał, że na przyświątynnym cmentarzu pojawią się kiedykolwiek upiory. To było niewłaściwe. Na bogów, takie rzeczy nie powinny się zdarzać w cywilizowanym państwie! Owszem, jakichś pogańskich, dzikich krainach, ale nie tutaj. 
 Tymczasem upiory na dobre się zadomowiły na cmentarzu. Próbowano chyba wszystkiego, ale też wszystko było konsumowane. Paladyni, łowcy wampirów, egzorcyści... Każdego ranka wokół cmentarza odnajdywano kości. Ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby rozkopać podejrzane groby za dnia, powbijać kołki i spać spokojnie. Trzeba przyznać, że pierwsze dwa punkty planu zrealizowano perfekcyjnie. Ale z tym spokojnym snem jakoś nie wyszło, bo upiory powróciły. Nasunęło się pytanie: "co robimy źle?". Ale bardziej naglącą kwestią było: "do kogo się zwrócić?".
 Ktoś powiedział: "Maragoth". Oczywiście, były pewne wątpliwości, ale przeważył strach przed wampirami. Poza tym Maragoth był najlepszym paladynem w historii.
 "Chyba najlepszym w targowaniu się", pomyślał arcykapłan. Maragoth zażądał horrendalnej sumy dziesięciu tysięcy sztuk złota w drogich kamieniach. Zgodzono się. Chciał mieć wybranych przez siebie pomocników. Przystano i na to. Ale dlaczego, na bogów, nikt wcześniej nie uprzedził, że chodziło o dziesięć tysięcy sztuk złota na głowę?
 - Szlachetny Maragothie, jesteś przecież paladynem - przypomniał arcykapłan. - Do twoich obowiązków należy walka ze Sługami Ciemności.
 - Lecz muszę przecież zadbać o nocleg, jedzenie, utrzymanie konia, naprawę pancerza... To wszystko kosztuje.
 ¬¬- O ile wie zgromadziłeś już niemałą fortunę...
 - Zgadza się. Nigdy bym tego nie dokonał, gdybym harował za darmo, prawda? - Maragoth zrobił pauzę. Rzeczywiście, był już bardzo bogaty, ale nie chciwy. Po prostu znał wartość złota. Znakomicie zdawał sobie sprawę, że życie bez niego jest trudne. - Wielu paladynów daje się zabić za ideę. To głupie. Ja myślę o przyszłości. I zasłużonej emeryturze.
 - Tak samo, jak ja, ***! - wychrypiała Qillathe swoim zniszczonym od nadużywania silnych trunków głosem. Jakieś pięć minut temu rozbiła butelkę o krawędź biurka (argument chyba ostateczny, z którym trudno się spierać, chyba że komuś znudziło się życie). Miała parszywy humor. Zdaniem arcykapłana elfka nie powinna zachowywać się w ten sposób. Wprawdzie nie spotkał jak dotąd zbyt wielu elfów, ale gdzieś głęboko w jego podświadomości było zakorzenione przekonanie, że nie powinny cuchnąć alkoholem i używać słów, które wymagają zastosowania trzech gwiazdek, ponieważ nie przepuściłaby je żadna cenzura.
 Drugi towarzysz Maragotha wydawał się nawet groźniejszy. Na szczęście nie było go widać zza biurka. Do demonów z elfami, z nimi nigdy nic nie wiadomo, ale niziołek nie powinien zachowywać się, jak gdyby był wychowany wśród orków! Na dodatek niezbyt bystrych. Pepin Mały miał w sobie coś zwierzęcego. Prawdopodobnie był to mózg jamnika.
 - Jednak, ta suma...
 - Medardzie, nigdy nie żądam więcej, niż ktoś jest w stanie zapłacić.
 Była to prawda. Maragoth często pomagał ubogim chłopom za darmo. Ale był również w stanie ogołocić pół cesarskiego skarbca. Jeśli weźmie się to pod uwagę, trzydzieści tysięcy sztuk złota przestaje wydawać się zbyt wygórowaną ceną za wytępienie wampirów.
 - Ale płatne po wykonaniu zlecenia? - poprosił Medard. W ostateczności ktoś z tej trójki mógłby nie przeżyć.
 - Chyba ci się, ***, na rozum rzu... - zaczęła Qillathe, ale Maragoth jej przerwał.
 - Ależ oczywiście. Ufam, że nie spróbujesz nas wystawić.
 - Pewnie, że nie - burknęła Qillathe. - Tak głupi to chyba nie jest...

* * *

 - Jak walczyć z wampirami? - zainteresowała się Qillathe chwilę po opuszczeniu gabinetu arcykapłana.
 - Nie wiesz? - zdziwił się Maragoth. - Zawsze wydawało mi się, że pokonać wampira potrafi każdy, kto cokolwiek o nich wie...
 - Cóż, do niedawna myślałam, że wampiry żyją w starych zamczyskach, a nie na cmentarzach...
 - Nie każdy wampir musi pochodzić ze szlachetnego rodu. Poza tym legendy o tych stworzeniach zawierają w sobie sporo prawdy. Osinowy kołek wbity w serce uniemożliwia wyjście upiora z grobu, choć go nie zgładza. Dobrze jest odciąć wampirowi głowę; to na jakiś czas go zatrzymuje. Jedynie te fragmenty o kradzieży skarpet i sypaniu maku można włożyć między bajki...
 - Zawsze wiedziałam, że coś jest z tym nie tak. No bo przecież kto, przy zdrowych zmysłach, marnowałby czas na liczenie ziaren maku, kiedy posiłek daje nogę?...
 Maragoth tylko się uśmiechnął. To zdumiewające jak często magowie odwoływali się do logiki tam, gdzie ta teoretycznie nie miała zastosowania. Cały czas próbowali zrozumieć rzeczy, które w rzeczywistości sensu nie miały.
 - Symbole religijne też są skuteczne. O ile ktoś w nie wierzy.
 - A wódka święcona?
 - Woda święcona - poprawił Maragoth.
 - A jaka jest różnica?
 - Jakieś czterdzieści procent etanolu.
 - Co to za wódka, która zawiera tylko czterdzieści procent?
 - Taka, której nie nazywamy spirytusem...
 - A propos... Podobno przed walką z wampirami należy się porządnie upić?
 - Żeby uniknąć wampirzego uroku, wystarczy nie patrzeć upiorowi w oczy.
 - Ja bym tak nie mogła... Jeśli się już kogoś zabija, to trzeba mu spojrzeć prosto w oczy, do kroćset! Tylko wtedy wiesz, czy jesteś wystarczająco dobry...
 - Chyba po prostu szukasz powodu do wypicia.
 - Ja nie potrzebuję żadnego powodu - oświadczyła wyzywająco Qillathe.

* * *

 - Na co jeszcze czekamy? - zapytała Qillathe. To napięcie ją wykańczało. Pilnie potrzebowała solidnego drinka, a akurat skończył się jej spirytus. - Rozkopmy groby, zakołkujmy drani, i możemy iść się napić - zaproponowała.
 - Wszystkie groby? - zapytał Maragoth. Sporo roboty, nie sądzisz?
 - To co proponujesz? Już się ściemnia.
 - I bardzo dobrze. Upiory wyjdą z grobów, i będziemy ich mieć jak na widelcu.
 - Powiedz to swoim poprzednikom - mruknęła Qillathe, wskazując na stos odciętych głów. Dekapitacja to konieczność w przypadku ofiar wampira. Chyba że ktoś akurat ma ochotę zająć się hodowlą upiorów.
 - Oni nie byli mną - powiedział z przekonaniem Maragoth. Był to niezaprzeczalny fakt.
 Słońce schowało się za linią horyzontu. Świat powoli pogrążał się w ciemności, niosącej groźbę gwałtownej śmierci. Maragoth bez pośpiechu dobył miecza. Poziom napięcia drastycznie wzrastał. Pepin od niechcenia kopnął stos głów - milczące świadectwo, jak kończyli śmiałkowie. Na szczęście ta trójka nie była śmiałkami; raczej terroryzującymi otoczenie, psychopatycznymi awanturnikami, którzy nie dostrzegali niczego amoralnego w spontanicznym obiciu komuś gęby. Poza Maragothem oczywiście, który był paladynem, zatem zabijał, kiedy na prawdę nie było innego wyjścia, dzięki czemu nie miał wyrzutów sumienia. Pech chciał, że bardzo wielu nikczemników wymagało uśmiercenia.
 Zaczęło się. Tak samo jak burza jest tym gwałtowniejsza, im dłuższy jest okres ciszy, tak wampiry przypuściły teraz zmasowany i w pełni zorganizowany powietrzny atak. Niestety ich cele nie wykazywały najmniejszych oznak jakiejkolwiek organizacji, a jak wiadomo, porządek zawsze rozbije się o ścianę chaosu.
 Część upiorów na przykład źle oceniła wzrost jednego z celów, w efekcie czego ich lot zakończył się powietrzną katastrofą tuż nad głową Pepina, obecnie znajdującego się w morderczym szale. To, co nastąpiło potem, wymaga ocenzurowania, gdyż jedynie nieliczni weterani wojenni i chirurdzy nie zwróciliby posiłku.
 Jedna z podstawowych taktyk mówi: "najpierw wyeliminuj maga". Nie jest to zazwyczaj głupim pomysłem, ale wampir, który podjął się tego zadania, napotkał znaczący problem. W krwioobiegu Qillathe płynęła zabójcza dawka alkoholu - nawet dla kogoś, kto już nie żył. Może pomógł fakt, że była to wódka poświęcona przez samego arcykapłana? W każdym razie to zainicjowało samozapłon.
 Najgorszy był jednak Maragoth. Czuć było od niego świętość. W końcu był paladynem. Jakże wielkim rozczarowaniem było dla wampirów przekonanie się, że ten święty wojownik nie gra czysto. Walczył tak, jakby szkoliła do ulica, a nie świątobliwi członkowie zakonu. Znał wszystkie brudne chwyty, jakich truposze nauczyły się za życia, a także takie, jakich jeszcze nie znali. Trudno jest znaleźć miejsce, w które należy uderzyć upiora tak, aby zabolało najbardziej. Z reguły martwi bólu nie czują. Mimo to Maragoth znał te czułe punkty. Kluczem do sukcesu były święte symbole użyte w charakterze kastetów. Starcie takiej broni z wydłużonymi kłami budziło respekt w całym wampirzym rodzaju. Pobłogosławiony miecz też oczywiście odegrał swoją rolę.
 Chaos powoli zbliżał się do końca. Ostatnie osinowe kołki znalazły swoje miejsce w sercach upiorów. Często leżały one daleko od zwęglonych kończyn, a czasem nawet torsów. Odcinaniem głów entuzjastycznie zajął się Pepin. Czasem próbował dokonać tej sztuki młotem bojowym. Wielce też się zawiódł, bo wiele czerepów nie nadawało się do niczego. Część nie przypominała już nawet głów.
 Jedyny pozostały przy nie-życiu upiór postanowił się ulotnić. Dosłownie. Zmienił swoją formę na gazową i już miał niczym mgła się rozpłynąć, gdy powstrzymało go zaklęcie Qillathe. Wessała upiora do butelki po bimbrze. Poświęconym, rzecz jasna.
 Gdy było już po wszystkim, Qillathe powoli przesunęła dłoń po szyi, aby napotkać ślady po ugryzieniu.
 - Czy to oznacza, że stanę się wampirem? - spytała przerażona. Nie uśmiechało jej się zmienienie diety ze spirytusu na krew.
 - Raczej to, że wampir stanie się alkoholikiem - uspokoił ją Maragoth. - No w każdym razie stałby się, gdyby to przetrwał. A teraz przepraszam na moment...
 Paladyn skierował się w stronę nagrobka, przy którym drużyna zostawiła swój ekwipunek. Między inymi kuszę. Maragoth podniósł ją niby od niechcenia i wyglądało na to, że całkiem przypadkiem postrzelił w nogę postać kryjącą się w krzakach.
 Był to całkiem młody mężczyzna, ubrany w długie czarne szaty z wyhaftowanymi mistycznymi symbolami.
 - Transwestyta? - zapytała nieprzytomnie Qillathe.
 - Tak jakby - odrzekł Maragoth. - Mag.
 - Nekrofil?
 - Wypraszam sobie! Poprawny termin to "nekromanta". Te obelgi są zbędne.
 - To ty jesteś odpowiedzialny za nasz mały problem z upiorami, prawda? - zapytał uprzejmie, acz cierpko Maragoth. - Wyciągałeś kołki wbijane przez kapłanów? Dlaczego?
 - Owszem, tak, to ja. Dlaczego? Aby dać nauczkę temu miastu, ot co. Kapłani! Cha! Mówili, że mam niezdrowe ambicje. Że to, czym się zajmuję jest niemoralne i społecznie szkodliwe. Tego było za wiele. Umarli nie potrzebują ciał, a ożywiając ich tworzę jedynie niestrudzonych i w pełni zastępowalnych robotników, którzy mogliby wykonywać najcięższe prace, jak choćby serwowanie jedzenia w barach szybkiej obsługi. Ale wszyscy powtarzali tylko, że jestem obrzydliwą hieną cmentarną. No to postanowiłem się zemścić. W sposób okrutny, to prawda. Ale żeby od razu strzelać w nogę!? Przyznaję, sprawy wymknęły się trochę spod kontroli, ale prawie udało mi się opanować sytuację.
 - Fascynujące. Może opowiesz o tym arcykapłanowi? Na pewno będzie chciał obciążyć cię choć po części opłatą za usunięcie skutków twoich eksperymentów. Poza tym odnoszę wrażenie, że próbujesz się przede mną usprawiedliwiać. Nie jesteś przekonany, że to, co robisz jest dobre? Czy może twoje prawdziwe intencje rozmijają się z tym, co przed chwilą powiedziałeś?
 - Mam prawo zachować milczenie?
 - Ależ oczywiście! Choć niektórzy pewnie w przypływie dobrego humoru obcięliby ci język, gdybyś spróbował z niego skorzystać.
 - To chore! Chore i okrutne!
 - Tak samo chore, jak hobbystyczne wskrzeszanie zmarłych?
 - Nie muszę odpowiadać na to pytanie!
 - Ależ oczywiście. Choć niektórzy mogą stwierdzić inaczej. Qillathe, odprowadź tego pana do arcykapłana. Obudź go, jeśli będzie trzeba. Ale nie rozwalaj drzwi w drobny mak, tak jak ostatnim razem. Pozostanę tu do rana, na wypadek gdyby jakaś aktywność paranormalna postanowiła jeszcze zakłócić spokój tego miejsca.

 Kawałek dalej można było podsłuchać całkiem ciekawą, choć krótką rozmowę, która była konsekwencją ostatniego zdania. Toczyła się ona między dwoma martwymi i cieleśnie upośledzonymi ludźmi, a brzmiała mniej więcej tak:
 - To co? Straszmy?
 - Daj spokój. Będzie chyba najrozsądniej nie pokazywać się w okolicy przez jakiś czas.

piątek, 16 listopada 2007

Pepin Barbarzyńca

Pepin Mały był prawdopodobnie najgłupszym żyjącym barbarzyńcą, a to spore osiągnięcie, biorąc pod uwagę fakt, że w tej profesji spotykało się wielu orków. O półorkach nawet nie warto wspominać – większość z nich w porównaniu z Pepinem mogła uchodzić za inteligentów.
Ale niziołek był także najbardziej wojowniczym przedstawicielem swojej rasy, co poniekąd wiązało się z całkowitym brakiem wyobraźni, ale i z wrodzoną, skompresowaną w niewielkim ciele agresją. Poza tym powodowany szałem Pepin był groźniejszy niż rozpędzona tyraliera berserków. Po prostu miał w sobie to Coś. Stosunkowo niewielki niziołek wirujący z niezwykle ciężkim młotem i wielkim toporem bojowym budzi respekt, jak coś, co niezwykle trudno trafić, ale jednocześnie coś, co jest w stanie odrąbać potencjalnemu przeciwnikowi nogi.
Wkraczający do gospody Pepin Mały wywołał z początku dyskretne uśmiechy jej klientów. Do czasu, gdy ktoś śmiejący się niedostatecznie dyskretnie stał się integralną częścią podłogi.
– Jeść! – warknął niziołek.
– A co konkretnie… – zaczął gospodarz.
– Mięso!
– Mięso… Ale jakiego zwierzęcia i jak podane?
– !?
– Aha… Może zatem zechciałby pan spróbować pieczonej dziczyzny?
– Tylko szybko! Jestem głodny jak… – powiedział niziołek, ale urwał. Nigdy nie mógł zrozumieć, o co chodziło w tych wszystkich porównaniach ani metaforach. O ironii nawet nie warto wspominać; dla Pepina była ona wielką niewiadomą. – Wilk? – dodał po dłuższej chwili.
W czasie gdy Pepin spożywał posiłek, do jego stolika przysiadł się podejrzany typ odziany w czerń. Od razu jego głos przeszedł na konspiracyjny ton, jakże charakterystyczny dla wszystkich podejrzanych typów w czerni.
– Wyglądasz na kogoś, kto szuka pracy – zaczął.
– !?
– Mam pewne problemy z moim wierzycielem…
– Zabić!? – krzyknął niziołek. Wszyscy w gospodzie spojrzeli w jego stronę.
– Tylko w ostateczności – powiedział rozmówca i uśmiechnął się.
– Czyli zabić!?
Wprawdzie Pepin nie bardzo wiedział, czym jest dyskrecja, ale miał spore doświadczenie w sprawach takich jak ta. Nie mylił się co do intencji zleceniodawcy, nawet jeśli prawdziwy cel zadania należało odczytać między wierszami, czego niziołek nie potrafił…
– To Wielki Mistrz Gildii Złodziei, choć lepiej jest znany w okolicy jako Rubinowe Ostrze – jęknął mężczyzna w czerni. Teraz, gdy już wszyscy w gospodzie wiedzieli, że zlecenie pochodzi od niego, modlił się w duchu, aby Pepinowi się powiodło. W przeciwnym razie był już martwy.
– Trup!… – zawyrokował Pepin. – Gdzie go znajdę!?
– To nie trudne. Zwykle przebywa on w starej latarni morskiej.
– !?
– Najwyższy budynek na wybrzeżu, niedaleko wioski.
Na twarzy Niziołka pojawił się rzadki wyraz zrozumienia. Przecież nawet on potrafił znaleźć najwyższy budynek! Wstał gwałtownie (przewracając przy tym stół) i opuścił gospodę, po drodze dając jeszcze po mordzie jej właścicielowi, który żądał uregulowania rachunku.
– Rzeczywiście wysoka! – stwierdził Pepin. Oczywiście nie tylko dlatego że był on niziołkiem, czyli osobnikiem o stosunkowo niewielkim wzroście. Po prostu budynek stał na wzniesieniu terenu, przez co w jego wyobrażeniu był wyższy niż w rzeczywistości. Naokoło ktoś postawił dodatkowe baraki z drewna oraz palisadę – cały kompleks okazywał się być siedzibą gildii.
Czego oczywiści mały móżdżek Pepina wydedukować nie mógł. Co z kolei sprawiało, że niziołek nie odczuwał strachu wkraczając na obszar wewnątrz palisady. Oczywiście Pepin trochę się zdziwił, że jacyś ludzie przy bramie coś do niego krzyczeli, a potem próbowali go zabić, ale nie zaprzątał sobie dłużej głowy tym faktem. Z drugiej strony dlaczego miałby to robić, skoro problem pojawił się jedynie przez krótką chwilę, która w zupełności wystarczyła na jego usunięcie?
– Przyszedłem zabić! – wrzasnął Pepin, wywołując poruszenie w siedzibie gildii. Miało to też swoje dobre strony – przyzwyczajeni do subtelności działania złodzieje byli zdezorientowani. Aby najlepiej opisać ich zagubienie w (notabene) nowej, nieznanej dotąd sytuacji, właściwie wystarczy powiedzieć, że powychodzili ze swoich kryjówek i próbowali uczciwej walki! Co skończyło się dla nich tragicznie.
Niewiele można już dodać. Pepin walcząc jak lew (aczkolwiek w tym wypadku, z uwagi na wzrost barbarzyńcy, należałoby raczej powiedzieć: „jak wyjątkowo upierdliwy komar, w dodatku pewnie chory na malarię, bo zabójczy”) wyrąbał sobie drogę do latarni morskiej. Z pianą na ustach wparował do środka i krzyknął:
– Wielki Mistrz Gild!… Gildii!… eee… jakiejś tam!?
W tym momencie niziołek się nieco zaplątał. Już nie pamiętał dokładnie, kogo miał zabić, ale przynajmniej się orientował, że ktoś zginąć powinien, zapewne także w okolicy tego „wysokiego budynku”. Co samo w sobie już wiele znaczyło – wystarczyło wykończyć wszystkich, a problem automatycznie się rozwiązywał.
Wielki Mistrz Gildii Złodziei odwrócił się gwałtownie. Celował w głowę – dlatego też, jak nietrudno się domyślić, rzucony sztylet przeleciał wysoko nad Pepinem… Drugiej szansy już nie było. Wielki Mistrz Gildii Złodziei nagle zdał sobie sprawę, że stracił czucie w nogach. Chwilę później zauważył, że poniekąd było to wynikiem utraty samych nóg.
– Niziołek… – powiedział ze zdumieniem, upokorzeniem i irytacją – Co za hańba!…
Potem rozpędzony młot bojowy roztrzaskał mu czerep. Na samym końcu była już tylko ciemność…
Pepin wydał z siebie okrzyk bojowy. Nie brzmiał on wyjątkowo groźnie na ustach niziołka, choć się starał. Prawdziwe niebezpieczeństwo pojawiło się chwilę później, kiedy ten sam młot, który skrócił agonię Rubinowego Ostrza, uderzył w ścianę nośną budynku. Dźwięk, który się rozległ, brzmiał jak groźba zawalania, do tego mająca solidne pokrycie i bezzwłoczny termin realizacji.
Gruzy latarni morskiej były wystarczającym dowodem na wykonanie zadania oraz dawały wyobrażenie, czym mogłaby grozić próba wymigania się od zapłaty.

Pijana Mistrzyni

Qillathe była prawdopodobnie jedyną elfką, która miała mocniejszą głowę od dowolnego krasnoluda. Choć prawdę mówiąc była ona mocniejsza od głowy każdego stworzenia, które tylko potrafiło przyswoić alkohol. (Raz tylko Qillathe przegrała w piciu… Z wampirem, który udawał człowieka; nieumarli mogą spożywać pokarmy, ale nie czerpią z tego żadnych wymiernych korzyści, ani też nie mogą odnieść ewentualnego uszczerbku na zdrowiu. Oszustwo jednak szybko się wydało, a nieuczciwego adwersarza zakołkowano w trybie doraźnym.)
Magowie nie są zazwyczaj znani z picia. Głównie dlatego, że nieskoordynowane ruchy i bełkotliwy głos nie ułatwiają rzucania czarów. Qillathe była jednak tym szczególnym przypadkiem, gdy procenty (uwaga!: procenty, nie promile) wspomagały magiczne zdolności, zwłaszcza kule ogniste, gdyż jak powszechnie wiadomo etanol jest substancją palną. Nie do końca wiadomo, jaki to ma (logiczny) związek, ale rzeczywiście Qillathe lepiej radziła sobie z zaklęciami po solidnej szklanicy whisky (albo dwóch, „na odwagę”, jak mawiała).
Ponadto Qillathe wyróżniała kilka stanów psychofizycznych, uwzględniając przy tym właściwie tylko jeden czynnik. Stanem, do którego nigdy w swej czarodziejskiej karierze się nie doprowadziła, była trzeźwość. Zaraz po niej następował stan całkowitej sprawności umysłu i ciała, czyli dawka alkoholu stosunkowo niewielka i nieszkodliwa, wręcz korzystna. Następnie pojawiało się ogólne poprawienie samopoczucia, po którym zaczynały chwiać się nogi, aż przychodził czas na „upicie”. Taki stan byłby dla Qillathe chlebem powszednim, gdyby mogła w plecaku przenosić więcej butelek. To jeszcze nic! „Totalnie zalana”, bo tak żartobliwie nazywała kolejny stan, przytrafiał się jej rzadziej, przy specjalnych okazjach. Kiedy już jednak stawał się rzeczywistością, ściany przypuszczały na elfkę zmasowany atak, po którym zwykle padała ona na ziemię. Coś takiego, jak dawka śmiertelna w ogóle nie istniało. Qillathe zawsze traciła przytomność, zanim udawało się jej takową przyswoić (swoisty system zabezpieczeń).
W chwili obecnej zmysły Qillathe pracowały ze stuprocentową sprawnością, mimo że trzech krasnoludów już leżało pod stołem, choć czwarty jeszcze się bronił. Elfka spojrzała mu wyzywająco w oczy i w niewiarygodnym tempie przyswoiła kolejny kieliszek ulubionego trunku – spirytusu. Zwykle nikomu nie rzucała takich wyzwań, w trosce o zdrowie potencjalnych przeciwników. Jednak tym razem chciała szybko zakończyć pojedynek; zresztą uznała, że krasnolud to przeżyje. Nie myliła się. Przeżył, ale ledwo…
– Kto następny? – wychrypiała głosem zniszczonym od alkoholu.
Klienci gospody „Pod zalanym krasnoludem” zaczęli się nerwowo rozglądać.
– Myślę – zaczął gospodarz – że panienka jest w stanie nas wszystkich przetrzymać. Ale znam jednego człowieka, który mógłby być dla panienki godnym przeciwnikiem.
– Imię! – krzyknęła Qillathe. – Nazwisko! Adres! Numer legitymacji partyjnej!
– Nazywa się Wang. Mistrz Wang. Kręci się czasami po okolicy. Nazywamy go Pijanym Mistrzem.
– Dobrze więc. Odszukam tego Wanga – powiedziała Qillathe i wstała. Chwilę później się zatoczyła. Goście spojrzeli na nią czujnie, ale szybko odkryli, że tylko potknęła się o leżącego krasnoluda. Chwyciła butelkę i wyszła.

– Mistrzu Wang! – powiedziała Qillathe, wkraczając do zrujnowanej wieży obserwacyjnej. Była niemal pewna, że tu znajdzie Pijanego Mistrza, nie tylko dlatego, że tak twierdziła znaczna większość zapytanych tubylców. Tak jak krasnoludy mają niesamowitą intuicję w poruszaniu się pod ziemią, a paladyni w odnajdywaniu „pomiotów ciemności” (w celu ich eksterminacji), tak Qillathe wyczuwała alkohol z odległości kilku mil. Pod warunkiem, że był on wystarczająco silny, aby okazać się godnym jej uwagi.
Ze schodów stoczył się osobnik o orientalnych rysach twarzy i idealnie czerwonym nosie (który w swej czerwoności był w trudny do wytłumaczenia sposób niepokojący). Mistrz Wang powoli podniósł się na pełną wysokość, która może byłaby dla elfki imponująca, gdyby się nie chwiał.
– Czemu zakłócasz mój spokój? Masz coś do picia? Strasznie boli mnie głowa.
– Jestem tu, by wyzwać cię na pojedynek!
– Nie chce mi się dzisiaj walczyć…
– Nie o to mi chodziło… To miałby być raczej pojedynek w piciu.
– Serio? Naprawdę tego chcesz? W takim razie zgoda!
– Jakie stawki?
– Jeśli wygram to dasz mi trzy litry spirytusu. Jeśli przegram… – Mistrz Wang zawahał się. – Właściwie to nie posiadam wiele. Prawie nic zgoła. Jeśli przegram, to nauczę cię starożytnego stylu walki, zwanego Pijanym Mistrzem. Ale nie sądzę, aby miało to nastąpić.
– Skąd ta pewność siebie? – zapytała Qillathe i wyciągnęła z plecaka dwie butelki jej specjalnego trunku. Dla większości śmiertelników była to zabójcza trucizna: dziewięćdziesiąt siedem procent etanolu i trzy tajemniczej substancji, która wodą z pewnością nie była. Jeśli napój był przyrządzony w nieodpowiedni sposób, w kontakcie z powietrzem spalał się. Jeśli zaś wszystko było zrobione jak należy, wtedy… Prawdę mówiąc wtedy okazywał się niezwykle wydajnym paliwem do silników rakietowych, aczkolwiek kiepskim trunkiem, głównie dlatego, że prawie nikt nie mógł go wypić nie ryzykując przy tym śmierci.
– Co to jest? – zapytał czujnie Pijany Mistrz.
– Moja specjalność. Spróbuj! – powiedziała Qillathe i rzuciła mu butelkę, którą złapał w sposób, jaki jest niedostępny dla osób trzeźwych, gdyż wymaga wygięcia kończyn do nienaturalnych pozycji, pozornie nieosiągalnych ze względu na ograniczenia ludzkiego ciała. Co było jednak znacznie dziwniejsze, Mistrz Wang się nie przewrócił. Bez słowa odkorkował butelkę i wypił jej zawartość. Qillathe zrobiła to samo.
Trwało to dłuższą chwilę, ale ostatecznie nogi Mistrza Wanga samowolnie powędrowały… w dwie różne strony. Qillathe podeszła do niego, nieznacznie się chwiejąc, i podniosła pustą butelkę.
– Szlag! Zwykle nie dopijają do końca…
Rzuciła wrogie spojrzenie Mistrzowi Wangowi.
– Wisisz mi jedną lekcję walki wręcz – stwierdziła. – Ale na razie musimy chyba poczekać, aż będziesz mógł stać o własnych siłach.

Święty wojownik ciemności

Spójrzmy na wzgórze, urwiste, smagane wichrami. Trzeba jednak przyznać, że w tym wypadku „wzgórze” nie jest właściwym określeniem. Lepiej byłoby powiedzieć „kawał skały”. Ktoś, kto jest skłonny dać wiarę ludowym podaniom, mógłby stwierdzić, iż jest to troll, obrócony w kamień pod ciepłym dotykiem promieni słonecznych. Jeśli jednak ktoś woli bardziej racjonalne wyjaśnienia i lubi dociekać prawdy, to dojdzie do poniekąd słusznych wniosków, iż ów głaz został tu niegdyś przytargany przez lodowiec. Zresztą i tak legendy o zgubnym wpływie światła słonecznego na trolle są mocno przesadzone.
Na tej smaganej wichrem skale stała Postać. I to nie byle kto – Maragoth, słusznie uważany za najlepszego paladyna, jakiego dane było znać tej ziemi. Wprawdzie niektórzy mogliby się sprzeczać, jak w tym poszczególnym wypadku należy definiować słowo „paladyn”, gdyż tradycyjny wizerunek świętego bojownika nie pasował do Maragotha w żadnym miejscu. Ale ostatecznie, przy przyjęciu wyjątkowo szerokiego zakresu tolerancji, wszelkie wątpliwości się rozwiewały. Bo czy niej jest prawdą, iż Maragoth służył prawu, chronił bezbronnych, dotrzymywał danych przysiąg i nigdy w życiu nie skłamał? To, że nie chciał służyć Światłości i zawsze ubierał się na czarno, było sprawą drugo–, a nawet trzecioplanową, czyli zupełnie nieistotną.
Paladyn odwrócił się gwałtownie po dłuższym okresie bezruchu i szybkim, sprężystym krokiem zszedł ze skały do czekające nieopodal wiernego rumaka, którego nazwał Bucefałem. Sam nie wiedział dlaczego; możliwe że po prostu gdzieś usłyszał to imię i przypadło mu do gustu. Nie trzeba chyba dodawać, iż Bucefał był wspaniałym, czarnym(*) ogierem o imponującej grzywie oraz wyjątkowej szybkości i wytrzymałości.
W owym czasie nad miastem Akkaron władzę sprawował demoniczny Alijan, zwany potocznie Władcą Much, a to z powodu tysięcy tych owadów zasiedlających miejscowe szubienice. Oczywiście jeśli ktoś użyłby tego przezwiska w zasięgu słuchu Alijana straciłby życie, bardzo powoli i możliwie najboleśniej.
Maragoth zdecydowanie wolał zabijać despotycznych władców, niż potwory. Nie tylko dlatego że byli znacznie gorsi. Podobał mu się wyraz ich twarzy, gdy dowiadywali się, że straż już nie żyje, a Maragoth jest nieprzekupny (głównie dlatego że może przecież zabrać całe złoto później, nikogo o pozwolenie nie pytając). Wielkie drzwi sali tronowej stanęły otworem i ukazała się w nich czarna jak śmierć sylwetka paladyna.
– Straże! – powiedział Alijan. – Wyprowadzić stąd tego impertynenta i powiesić!
Maragoth wyciągnął zza pleców kuszę.
– Rozważ proszę fakt, że będę miał wystarczająco dużo czasu, aby strzelić.
– Nie odważysz się! Moi strażnicy cię zabiją.
– I tak mnie mają powiesić, wasza nielogiczność.
– Odłóż kuszę, to cię puszczę wolno.
– Wątpię.
– Naprawdę tak śpieszno ci umierać, przybyszu? – zapytał Alijan. Mówił z wyjątkowym opanowaniem, ale Maragoth dostrzegł na jego twarzy przerażenie. „Czas skończyć tą farsę”, pomyślał i bez zbędnego wahania strzelił. Potem błyskawicznie odrzucił kuszę i dobył miecza.
Po chwili, która wydawała się trwać całą wieczność, dowódca straży powiedział:
– I to wszystko? Czyżby to było takie proste. Dziwne, po śmierci nie jest już tak groźny… Co o tym myślicie, chłopcy, chyba możemy wracać do domów?
– Nie musisz nam tego powtarzać dwa razy, Sergiuszu. Już i tak robię nadgodziny, za które nikt mi pewnie nie zapłaci.
– To tyle. Co do ciebie przybyszu, chyba powinniśmy ci podziękować za wyzwolenie spod władzy tyrana. Czego pragniesz w zamian?
– Dziesięć procent złota zgromadzonego w skarbcu. Resztę rozdajcie biednym.
– Pięć procent, obawiam się, dziesięć dla straży, jako że właśnie straciliśmy pracę, a z czegoś trzeba żyć. Reszta dla biednych.
– Zgoda – odpowiedział Maragoth po chwili wahania. – Została mi jeszcze jedna rzecz do zrobienia, nie mam zatem czasu na targowanie się.
W tym samym momencie, na miejskim cmentarzu grupa początkujących demonologów próbowała przywołać diabła. Jak dotąd bezskutecznie, ale nie dawali za wygraną.
– Wzywamy cię, o wielki Władco Ciemności!
– Nie, nie, nie! To bez sensu. Mówiłem przecież, że powinniśmy tu mieć czarne, dymiące świece. I namalowany na ziemi pentagram, najlepiej ludzką krwią.
– Mamy bardzo okrojony budżet.
– Chociaż ofiara?
– Rozmyśliła się…
– Doprawdy, organizacja tego…
W tym momencie na horyzoncie pojawił się czarny rumak, wioząc jeźdźca odzianego w szaty tegoż samego koloru.
– To On! – stwierdził przywódca demonologów.
– Niemożliwe – mruknął jego zastępca.
– Milcz, człowieku małej wiary!
Tymczasem jeździec już się zbliżył na odległość ośmiu jardów.
– Źle się za to zabieracie – stwierdził oschle i rzucił w stronę przywódcy demonologów jakiś tajemniczy zwój. – Przeczytajcie to. Tym razem powinno wam się udać.
Rzeczywiście, po odczytaniu mistycznych, prawie zapomnianych, przesiąkniętych starożytnym złem słów ziemia się zatrzęsła i rozległ się donośny głos mówiący:
– KTO ŚMIE WZYWAĆ LUCYFERA, WŁADCĘ DZIEWIĄTEGO KRĘGU PIEKIEŁ!?
I nie czekając na odpowiedź, diabeł zabił wszystkich domorosłych demonologów.
– Bardzo dobrze – powiedział Maragoth. – A teraz wracaj do swojego lodowego więzienia!
– KIM JESTEŚ, ŻE MASZ CZELNOŚĆ MI ROZKAZYWAĆ, ŚMIERTELNIKU!?
– Zwą mnie Maragoth…
– TEN MARAGOTH!?…
– Właśnie ten.
­­– MARAGOTH, POSTRACH CAŁEGO PIEKŁA?
­– Zgadza się.
­– TEN, O KTÓRYM WSZYSTKIE DIABŁY MÓWIĄ Z TRWOGĄ?
Maragoth westchnął.
– Obawiam się, że to ja.
– W TAKIM RAZIE PRZEPRASZAM… JUŻ MNIE TU NIE MA.

-----
* Maragoth zdecydowanie preferował to określenie nad słowo „kary”, które nie oddawało w pełni odcienia sierści Bucefała, czerni, która przywodziła na myśl żałobę.

Polowanie na trolle

Wyobraźmy sobie wojownika przemierzającego mroczny las, pełen złowrogich cieni. Można by rzec, że przedzierające się przez korony drzew promienie słoneczne odbijały się od jego błyszczącej zbroi, gdyby owa zbroja nie była czarna i matowa, podobnie zresztą jak klinga miecza wiszącego u pasa bohatera. Było coś niepokojącego w jego postaci. Nie chodzi oczywiście jedynie o to, iż cały jego strój był czarny, za wyjątkiem płonącego pentagramu wymalowanego na tarczy. Oczywiście w środowisku bohaterów taki ubiór nie był niczym niezwykłym, lecz w tym wypadku sposób w jaki postrzępiony płaszcz falował za posuwającym się szybkim krokiem wojownikiem budził trwogę. Mrocznego wizerunku postaci dopełniały długie, kruczoczarne włosy i czerwone oczy, płonące nadnaturalnym blaskiem.
Oczywiście sam fakt, że wojownik był wiernym fanem zespołu Adamantine Maiden, wyjątkowo kontrowersyjnej grupy bardów, dyskredytował go w oczach wielu osób.
Zza drzewa wyłoniła się zgoła inna postać. Przypominała maga, jeśli tylko istnieliby jacyś magowie ubierający się w różowe szaty. Domniemany czarodziej przystanął zdziwiony, po czym uśmiechnął się szeroko.
– Niebezpiecznie jest błąkać się po tym lesie o tak późnej porze – oświadczył głosem, który pozostawiał wątpliwości co do jego orientacji seksualnej.
– Wiem – odpowiedział mu szorstki głos.
– Niedługo zajdzie słońce. Może zatrzymasz się w moim domu? Porozmawiamy, lepiej się poznamy…
– Nie.
– Może jednak?
– Nie!
– Ach, ty twardzielu… Ja już wiem, co was kręci, samotnych bohaterów. Jestem nekromantą, wiesz? Może chciałbyś zobaczyć moją kolekcję czaszek?…
– Nawet ci wierzę. Więc jesteś nekromantą…
– Zgadza się.
– Świetnie się składa, albowiem ja jestem paladynem.
Nad głową nekromanty zawisło złowróżbnie ostrze miecza, aby chwilę później opaść.
Tymczasem, kilkaset jardów dalej, nad martwym trollem pochylał się niziołek, głośno dysząc. W jednej ręce trzymał zakrwawiony topór, a w drugiej młot bojowy. Z ust płynęła mu piana, choć nie był bynajmniej chory na wściekliznę. Najprawdopodobniej…
– Aaargh!…
– Dobra robota – pochwaliła go czarodziejka i dopiła butelkę wina. Prawdopodobnie żaden inny elf nie mógł się pochwalić tak mocną głową jak ona. Nawet większość krasnoludów nie miało przy niej żadnych szans. Qillathe była bez wątpienia nietypową czarodziejką. Złośliwi twierdzili, że całą swoją moc czerpała wyłącznie z alkoholu. Było w tym sporo prawdy.
– Dobrze ci tak, bestio! – warknął niziołek i zmiażdżył trollową głowę młotem.
– Chyba ma dość.
Oczywiście Qillathe nawet nie śmiała wspomnieć, że Pepin Mały prawdopodobnie by sobie nie poradził, gdyby wcześniej nie sparaliżowała trolla zaklęciem. Nauczyła się nie drażnić swojego towarzysza.
– Daj wina, kobieto!
Elfka wyciągnęła z plecaka kolejną butelkę i podała towarzyszowi. Ten pociągnął solidny łyk, zachwiał się i osunął na ziemię.
– Mięczak – stwierdziła i podniosła z ziemi swój trunek. Istniało uzasadnione podejrzenie, że doprawiała go spirytusem. Jak dotąd jednak niczego jej nie udowodniono. I tak na drugi dzień nikt nic nie pamiętał. Jeśli przeżył…
Tymczasem z gąszczu wyszedł wojownik odziany w czerń. W ręku trzymał czyjąś głowę.
– Ukatrupić czarnego czorta! – wybełkotał niejasno niziołek i stracił przytomność. Czarodziejka wzniosła rękę do zaklęcia.
– Uspokójcie się, przyjaciele (albo wasze trupy zaścielą tę polanę)!. Nie mam złych zamiarów. Jestem Maragoth, najlepszy paladyn, jakiego widziała ta ziemia.
– Akurat…
– Dlaczego mi nie ufasz? Wszak paladyni nigdy nie kłamią.
Qillathe zastanowiła się przez chwilę. Brzmiało to dość logicznie.
– A ta głowa?
– To? Wyznaczono za nią nagrodę. Nekromanta mieszkający w tym lesie. Narzucał się myśliwym…
– Dobrze. Wybacz moją podejrzliwość. Po okolicy kręcą się różne świry i zboczeńcy…
– A co wy tu robicie?
– Polujemy na trolle. Najęto nas, by je wytępić.
– Może wam pomóc? Mam trochę wolnego czasu.
– Czemu nie. Pewnie będziesz chciał swojej części wynagrodzenia?
– O to nie musisz się martwić. Podzielimy się sprawiedliwie, po połowie. Jedna połowa dla mnie, a druga dla was…
– Argh! – powiedział niziołek, który właśnie się ocykał.
– Mój przyjaciel sugeruje, że znacznie lepiej byłoby podzielić zapłatę na trzy części – wyjaśniła elfka.
– Niech stracę. Zgoda! Jak was zwą?
– Ja jestem Qillathe, a to Pepin Mały.
– Argh!
– Nie lubi jak się go nazywa Małym. To dzielny wojownik. Niewielką siłę rekompensuje mu całkowity brak mózgu.
– Uuk?
– Widzisz, o co mi chodzi. Lepiej już ruszajmy. Niedługo zajdzie słońce, a nie chciałabym polować na trolle po ciemku.
– Ciemność może być zarówno wrogiem jak i przyjacielem – stwierdził filozoficznie Maragoth. – Ale masz rację, lepiej już ruszajmy.
Trzy godziny później cała trójka siedziała w gospodzie. Prawie cała. Pepin leżał pod stołem (próbował pobić Qillathe w piciu krasnoludzkiego piwa). Maragoth rozmyślał.
„Nienajgorzej na tym wyszedłem”. Z niebezpiecznie niepaladynową satysfakcją podrzucił mieszek ze złotem. „Może się do nich przyłączę? Ktoś powinien się nimi opiekować”.